Quantcast
Channel: Ultra » szafiarki
Viewing all articles
Browse latest Browse all 2

Rozmowa z Joanną Glogazą.

$
0
0

Podczas ostatniej edycji FashionPhilosophy FWP rodzime blogerki wizerunkowe (szafiarki) pojawiły się w Łodzi niezbyt licznie. Być może ponakładały im się terminy zobowiązań w ramach międzynarodowych kontraktów reklamowych, możliwe jest również, że Łódź przestała stanowić dla nich  atrakcję odkąd zapraszane są do Nowego Jorku, Madrytu czy Londynu. Pośród tych, które jednak przybyły, większość spędzała czas  krążąc nieustannie wokół skupisk fotoreporterów w VIP-roomie i przy ścianie z logotypami sponsorów. Joanna Glogaza (Styledigger) sprawiała wrażenie osoby unikającej obiektywów, trzymała się na uboczu.  Informacje na temat łódzkich wydarzeń przekazywała na bieżąco, zajmując się solennie promocją wystawców Showroom-u i innych drobiazgów, które w zawierusze zabiegów autopromocyjnych mogłyby umknąć publicznej uwadze. Przyjechała do pracy. 

J.O.B.: Jesteś jedną z niewielu polskich blogerek okołomodowych, które miałabym odwagę nazwać profesjonalnymi. Co wpisujesz w kwestionariuszowej kategorii „zawód” ? Czy pisząc posty/pozując do zdjęć czujesz, że jesteś w pracy?

Joanna Glogaza (Styledigger): Nie wiem jak definiujesz „profesjonalnego bloga”. W kategorii „zawód” wpisuję student, a przygotowując posta na bloga nie czuję się jakbym była w pracy, nawet jeżeli ktoś mi za to płaci. Myślę że wynika to z tego, że gdy zaczęłam blogować, czyli w 2008 roku, nikomu nie śniło się, że tego typu blogi mogą zacząć na siebie zarabiać, być w miarę rozpoznawalne. Zresztą nic, co do tej pory robiłam (a trafiło się parę rzeczy: stylizacje sesji zdjęciowych, kostiumy do serialu internetowego, pomoc przy kampaniach reklamowych itp.) nie dawało mi poczucia, że jestem w „prawdziwej i dorosłej” pracy.  Żeby się tak poczuć, musiałabym chyba zostać górnikiem, lekarzem albo policjantem.

Studiujesz prognozowanie trendów, co będziesz wpisywać w rubryczce „zawód” kiedy skończysz szkołę i nie będziesz już miała prawa posługiwać się legitymacją studencką? Jaki jest twój plan wykorzystania tego typu wykształcenia, co robi się po ukończeniu studiów o tym kierunku?

Jak to co, trendolog! A tak poważnie to myślę, że chciałabym pracować w agencji badającej i analizującej trendy, coś jak WGSN. W Polsce na razie nic takiego nie powstało, ale w Stanach, Wielkiej Brytanii, Francji czy Skandynawii takich firm jest mnóstwo. Wydaje mi się, że to zajęcie idealne dla mnie i mam nadzieję, że będę miała okazję to zweryfikować.

Przyznam, że nie zawsze rozumiem Twoje wybory odzieżowe, że w prawie równych ilościach odczuwam je jako irytujące, co szykowne. Nie można Ci jednak odmówić konsekwencji w budowaniu własnego, dość osobnego w (polskiej przynajmniej) blogosferze branżowej stylu. Jakich słów Ty sama używasz dla określenia własnego stylu?

Nie mam jakiejś zaplanowanej misji budowania własnego stylu. Po prostu wiem, jakie ubrania lubię i tych staram się trzymać, z sezonowymi modyfikacjami – nie ma nic gorszego niż ubrania, w których się źle czujemy, to po prostu widać. Jeżeli chodzi o słowa, których użyłabym do opisania swojego stylu (czego naprawdę nie lubię robić, bo wydaje mi się to zupełnie niepotrzebne), to chyba powiedziałabym, że jest w miarę dziewczęcy, przy czym wszystko co noszę jest luźne i miękkie. Nie lubię sztywnych tkanin i ostrych kształtów. Lubię ubrania, które mają jakieś znaczenie, jakąś przynależność – pewnie dlatego jestem fanką lokalnych ciekawostek, typu śmierdzące wielbłądem torby z Maroka (uwaga, nie chodzi mi tutaj o kiczowatą cepeliadę). Z tego samego powodu lubię vintage. A co do odrębności od stereotypowego „stylu polskiej blogerki”, to nie jest to cel specjalnie trudny do osiągnięcia – wystarczy pójść na zakupy gdziekolwiek indziej niż do Zary.

Nie gonisz za trendami, wydaje się, że sama je tworzysz, masz swoje naśladowniczki. Widujesz czasami na ulicach dziewczyny, które wyglądają na tyle podobnie do Ciebie, że wiesz na pewno, że czytują Twojego bloga?

Nie, chyba nie zdarzyło mi się spotkać nikogo takiego, zresztą pomyślałabym wtedy raczej o tym, że mamy podobny styl, lubimy podobne rzeczy, niż o relacji guru/naśladowcy. Zresztą, zawsze się irytuję, kiedy czytam w powstających jak grzyby po deszczu artykułach o blogach, że polskie blogerki tworzą trendy. Wydaje mi się, że jest to trochę zbyt odważne stwierdzenie. Jasne, większość blogerek pewnie należy do grupy tzw. „early adopters”, czyli osób, które szybko wyłapują trendy, adaptują do swoich potrzeb i rozpowszechniają wśród reszty społeczeństwa, ale nie zaryzykowałabym tezy, że polskie blogi są trendotwórcze. Głównie dlatego, że większość z nich stara się dopasować do obowiązujących „standardów blogosfery” i „dorównać zagranicznym blogom”. Nie tylko stroje są podobne, ale i styl prowadzenia bloga, sposób pisania, czy ogólnie sposób myślenia.

Popatrz na to w ten sposób – skandynawskie blogi są faktycznie skandynawskie, bije z nich prostota, są osadzone w kulturze – dobrym przykładem jest chociażby Maria z Vanillascented. Brytyjskie blogi są brytyjskie, weźmy na przykład Susie Bubble, nota bene jedną z najmądrzejszych blogerek jakie znam, która mimo bardzo indywidualnego, unikatowego stylu faktycznie nosi i promuje ubrania brytyjskich projektantów, także tych zupełnie jeszcze nieznanych. Nie chodzi zresztą o marki, po prostu – na pierwszy rzut oka widać, że jej blog ma bazę w Londynie. Amerykańskie blogi są amerykańskie, genialnym przykładem jest Tavi Gevinson, autorka bloga Style Rookie, też bardzo mądra dziewuszka, która ostatnio garściami czerpie z klimatu amerykańskich filmów dla młodzieży z lat 80. i rewelacyjnie jej to wychodzi. Inspiracje się zmieniają, ale jakieś znaczenie, drugie dno pozostaje. To znaczenie może działać na dużo prostszych zasadach, nie musi być powiązane z narodowością. Świetny jest blog Leandry z The Man Repeller , miała prosty, ale unikatowy pomysł pokazywania ubrań, które kobiety uwielbiają, a mężczyźni nienawidzą. Jest przy tym bardzo autentyczna i pomysł „załapał”, świetnie się sprzedaje, a jej blog ma nie tylko czytelników, ale i szacunek w branży. Polskie blogi są w większości nijakie, chociaż są oczywiście wyjątki. Jest też wiele bardzo popularnych blogerek, które ubierają się ładnie i poprawnie (Andy ze Style Scrapbook, Chiara z The Blond Salad), ale bez większej głębi i mimo milionów fanów nigdy nie będą tworzyć trendów, bo nie pokazują nic, czego nie znaleźlibyśmy w magazynach, czy na wystawach sklepów. Ktoś kto ubiera się modnie, podąża za trendami, a nie tworzy je. Tak samo jak niszowe Dazed and Confused jest zdecydowanie bardziej trendotwórcze niż Glamour, które ma pewnie kilkadziesiąt razy więcej czytelników. Musimy tylko pamiętać o tym, że trend to nie konkretny model butów z Zary, czy zakolanówek z Bershki, ale nowa inspiracja, zmiana kierunku i sposobu myślenia.

Nie mówię, że polskie blogerki mają chodzić w kierpcach, kożuchach i pasiastych łowickich spódnicach. Jeszcze raz podkreślam, że nie chodzi mi o „cepelię”, raczej o to, że kiedy myślimy: styl skandynawski, styl amerykański, styl francuski, to mamy jakieś ich wyobrażenie (szczególnie jasne i konkretne, kiedy chodzi o blogi). Na hasło „styl polski” zwykle nie przychodzi nam do głowy absolutnie nic – myślę, że warto się nad tym zastanowić. Może to szansa, żeby w końcu odeprzeć zarzuty o pustości blogów o modzie? Bo jakby nie patrzeć, jeżeli będziemy naśladować innych, chociażby w najbardziej perfekcyjny i dopracowany sposób, zawsze będziemy mogli dojść tylko do drugiego miejsca. Więc chyba dużo lepiej nie mieć żadnej konkurencji, robić coś po swojemu i sprzedawać to na zewnątrz jako coś lokalnego i unikatowego. I nie, nie mam na to gotowej recepty, ale liczę na to, że kiedyś do niej dojdę. Również  siebie i swojego bloga absolutnie nie stawiam poza tymi problemami, wręcz przeciwnie, uważam, że siedzę w samym środku tego bigosu.

Wszystkie te refleksje na temat znaczenia i przynależności nachodziły mnie od dawna, ale uporządkowały się jako tako dopiero po zajęciach z prognozowania trendów prowadzonych przez włoską konsultantkę ds. wizerunku marki, Paolę Russo, pracującą dla największych marek w branży mody. O jej wykładzie pisze też Alicja Kowalska, która chyba zgrabniej, niż ja wyjaśnia o co chodzi.

O wartości blogów w wielu branżach stanowi również jakość komentarzy na nich zamieszczanych. Blogi typu „personal style” (poza absolutnie rewolucyjnymi, jak choćby Style Bubble, a i tam jest w większości miałko) niestety nie mogą się poszczycić zjadliwą choćby ich jakością. Dyskusja, jeżeli w ogóle się pojawia pośród „ochów i „achów” bądź niewybrednych uwag o zabarwieniu osobistym, odbywa się na poziomie społecznościowym, niemerytorycznym. Wiem, że ilość komentarzy na blogu, nawet tych całkowicie pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia z ogólnoludzkiego punktu widzenia — ma znacznie z punktu widzenia reklamodawców. Jednak zapytam: nie kusi cię czasami, żeby zamknąć publiczną opcję komentarzy na blogu?

Zupełnie nie, mimo, że część komentarzy faktycznie nie jest najwyższych lotów („super outfit, zapraszam do mnie na konkurs”), to jednak wciąż trafiają się te bardziej rozbudowane, gdzie autor rzeczywiście ma jakąś myśl do przekazania i często czegoś ciekawego się z nich dowiaduję, odkrywam jakieś nowe miejsce. Czasami są po prostu zabawne, miłe, ciekawe. Merytoryczne dyskusje trafiają się rzadko, to fakt, ale też nie zawsze jest o czym dyskutować. Nigdy nie myślałam o wyłączeniu komentarzy, bo to one sprawiają, że blog żyje – zniesienie możliwości interakcji to trochę jakby cofnięcie się w czasie.

Miałaś kilkumiesięczną przerwę w publikacji video. Wiadomo, że blogosfera (oraz towarzyszące jej życie na portalach społecznościowych, na których Ty udzielasz się dość intensywnie) obfituje zarówno w „ochy” i „achy” jak i w nienawistną wredotę. Czy ta ostatnia miała coś wspólnego z zaniechaniem produkowania filmów na bloga? Twoja notka pod pierwszym z nowej serii filmików pozawala przypuszczać, że publikacji poprzedniej serii towarzyszyło dużo negatywnych komentarzy.

Nie, powód był dużo bardziej prozaiczny – firma, która zajmowała się techniczną i marketingową stroną naszych video miała problemy ze znalezieniem reklamodawców, także odcinki na siebie nie zarabiały. Teraz mój program jest częścią większej telewizji internetowej, w umowie mam zapewnioną stałą stawkę i nie ma żadnych problemów z finansami, przynajmniej na razie (tfu, tfu, odpukać). Było dużo osób, które lubiły oglądać moje filmiki, dopytywały o dalszą część itp., ale faktycznie, tak jak mówisz, było też sporo głosów negatywnych. W większości dotyczyły one sposobu w jaki mówię. A że nie zmienię tego w znaczący sposób (ba, ja nawet nie chciałabym tego znacząco zmieniać, nie czułabym się sobą mówiąc jak Krystyna Czubówna), to chciałam tylko przypomnieć osobom, którym to wyjątkowo przeszkadza, że nie jestem jedynym „producentem” video w Internecie i jest dużo innych rzeczy, które można obejrzeć. Zawsze zastanawiam się, czytając komentarze typu „obejrzałam dwadzieścia odcinków i strasznie mnie zmęczyły, nie rozumiem nic z tego, co mówisz” – skąd u ludzi takie skłonności masochistyczne? Ja zwykle po prostu nie oglądam rzeczy, które mi się nie podobają, albo mnie męczą. To dość proste rozwiązanie. I jak konstruktywną krytykę staram się analizować, tak na typowych „hejterów” można się po czterech latach prowadzenia bloga prawie całkowicie uodpornić. Tak czy inaczej, cieszę się, że są ludzie którzy chcą moje video oglądać i czasem nawet coś napiszą.

W bardzo zabawnym poście  “giwełejowym” Baglady przytknęła właśnie “szafiarskiej” blogosferze lusterko do twarzy i pozwoliła przyjrzeć się najohydniejszemu pypciowi rosnącemu tej społeczności na samym czubku nosa.  Jaka jest Twoja polityka w tej sprawie? Jak musi wyglądać akcja promocyjna żebyś zdecydowała się wziąć w niej udział? Czy kiedykolwiek pożałowałaś, że wzięłaś jako blogerka udział w akcji promocyjnej?

„Giwełejów” staram się unikać, bo czuję, że są formą kupowania sobie czytelników. Myślę, że wiele popularnych polskich blogów nie miałoby nawet połowy odsłon które mają, gdyby nie regularne konkursy. Wiesz jak to nabija statystyki? Trzeba wejść, przeczytać, wrócić jeszcze raz i sprawdzić, czy na pewno spełniło się wszystkie warunki, zostawić komentarz, a na koniec jeszcze zajrzeć i sprawdzić wyniki. A przecież nie powinno tak być, dobry blog powinien bronić się samą zawartością. Przerażające jest to, że istnieją blogi opierające się wyłącznie na tego typu działaniach. Zgadzam się tylko na takie akcje promocyjne, które nie kłócą się z wizerunkiem mojego bloga. Raczej nie zareklamowałabym pasków wybielających, maszynek do golenia czy spłuczek, co zdarzało mi się widzieć na blogach. Muszę mieć też dowolność w sprawie przedstawienia całej akcji w taki sposób, jaki uważam za stosowny i interesujący dla czytelników, a przede wszystkim- autentyczny. Kiedyś jedna ze znanych marek produkujących telefony poprosiła mnie o zrecenzowanie telefonu na podstawie notki prasowej – wszystkie tego typu maile jednym zgrabnym ruchem przerzucam do kosza. No i ostatni, ale bardzo ważny czynnik – propozycja musi być dla mnie atrakcyjna finansowo. Czasem aż jestem w szoku kiedy widzę, jak tanio „sprzedają się” blogerki. I jasne, zdarzało mi pożałować, że wpakowałam się w jakąś akcję promocyjną. Zdarza się to głównie wtedy, gdy na przykład zmienia się osoba ze strony firmy, czy agencji reklamowej, która się ze mną kontaktowała i z ogarniętej, zorientowanej w temacie osoby, z którą negocjowałam warunki trafiam na zagubioną owieczkę, która niczego nie ogarnia, albo co gorsza próbuje kombinować. Albo wtedy, gdy w akcję miało być zaangażowanych kilka blogerek, ale okazało się, że firma zmieniła koncepcję i widzę tę samą kampanię na kilkunastu – kilkudziesięciu blogach.

Trzeba pamiętać, że reklama w internecie dopiero u nas raczkuje, a tym co naprawdę się liczy i tym na czym naprawdę można zarobić nie  jest sprzedaż miejsca reklamowego na blogu tylko wizerunku, doświadczenia i wiedzy blogera. Wydaje mi się, że w to warto inwestować zamiast dawać się skusić pastom do zębów.

STYLEDIGGER dzisiaj to już całkiem konkretna marka. W dodatku rozwijająca się w wielu kierunkach (posty ze stylizacjami, relacje z imprez, video, ostatnio również przewodnik po “fajnych miejscach”).  Raczej nie próbujesz nikomu wmówić własnego autorytetu w dziedzinie mody (taki wniosek wysnuwam choćby z faktu, że bez większych ceregieli przyznajesz się w swoich filmikach do świeżości swojej wiedzy, do tego, że zdobywasz ją niemal równocześnie ze swoją publicznością), co w takim razie “sprzedajesz” jeżeli nie specjalistyczną wiedzę?

Nie, zdecydowanie nie stawiam się w pozycji autorytetu w dziedzinie mody. Myślę, że tych jest w Polsce naprawdę niewiele, a w blogosferze jeszcze mniej. Ostatnio mam to szczęście, że dość często mam okazję z takimi osobami rozmawiać, czy słuchać ich wykładów i to tylko uświadamia mi, jak mało jeszcze wiem. Za to intensywnie się uczę, kierunek, który wybrałam bardzo dużo mi daje i sprawia mi niesamowitą frajdę. Naprawdę – wracam z zajęć naładowana energią i chęcią do działania, poszukiwania. Ale często mam wrażenie, że w blogosferze moda  mylona jest z shoppingiem, a skromność nie jest najsilniejszą stroną części blogerów.

Co do „towaru”, który sprzedaję, trzeba pamiętać, że blogi to specyficzne twory i rzadko kiedy jest tam miejsce na profesjonalną wiedzę i poradnikowe podejście (chyba, że mówimy o blogach technicznych, fotograficznych etc.). W blogosferze „miękkiej” (jak ją kiedyś zgrabnie określiła jedna z blogerek kulinarnych) sprzedaje się raczej swój wizerunek, styl życia, podejście do różnych tematów. No i zdjęcia – w przypadku blogów z półki „personal style” jest o tyle łatwo, że każdy od czasu do czasu lubi sobie pooglądać ładne zdjęcia.

Blogerki prowadzą dziś rubryki w poważanych magazynach, “projektują” ubrania i dodatki w kolaboracjach ze znanymi projektantami/domami mody, niektórym proponowane są nawet kontrakty książkowe. Jaką najbardziej niezwykła propozycję otrzymałaś jak dotąd w związku z prowadzonym przez Ciebie blogiem?

Bardzo cenię sobie tygodnie spędzone na planie serialu internetowego dla nastolatek, przy którym pracowałam dwa lata temu. Jego twórcy trafili do mnie właśnie poprzez bloga. Moim zadaniem był dobór kostiumów. To była ciężka, momentami fizyczna praca, zdarzyło mi się też wiele błędów (udało mi się na przykład wypalić w koszuli jednego z aktorów dziurę zbyt rozgrzanym żelazkiem; nie byłaby to aż taka tragedia, gdyby nie fakt, że koszula „grała” już w poprzedniej scenie i koniecznie musiała pojawić się w kolejnej). Dużo się nauczyłam, a przy okazji uświadomiłam sobie też, że stylizacja sesji czy filmów nie jest dla mnie. Nie sprawia mi to takiej frajdy jak inne rzeczy związane z modą. Poza tym moje umiejętności organizacyjne przy takiej ilości ciuchów spadają do zera, ale miałam okazję zrobić coś zupełnie nowego i zdecydowanie mogę powiedzieć, że było to niezwykłe doświadczenie.

Masz już księgowego albo bookera reklam?

Nie mam bookera reklam a ze wszystkim księgowymi sprawami zgłaszam się do mamy, która jest w tej kwestii (i nie tylko w tej) nieocenioną pomocą.

 

 

adres domowy gościa: http://styledigger.blogspot.com/

adres domowy gospodyni:  http://laexpress.pl/

The post Rozmowa z Joanną Glogazą. appeared first on Ultra.


Viewing all articles
Browse latest Browse all 2

Latest Images

Trending Articles


Rachel Abbott - Obce dziecko


Xiegu x6100


Windows XP Black Edition 8.2 PL


Kasowanie inspekcji Hyundai ix35


Haki


WWE 2K18 Spolszczenie


Czy to rak? (1 odpowiedz)


Moon+ Reader Pro 8.0 Final [.APK][Android]


Lubisz lizać naturalne cipeczki?


Ernst Ken - Szkolne gry uczniów [Audiobook Pl]